Polowanie na mity
Skąd wziął się mit, że Polska była krajem bez stosów, jak przebiegały procesy o czary w czasach wczesnonowożytnych i jak polowanie na czarownice wpłynęło na rozwój współczesnego sądownictwa - opowiada prof. dr hab. Jacek Wijaczka z Wydziału Nauk Historycznych UMK, autor książki "Czarownicom żyć nie dopuścisz".
Prof. dr hab. Jacek Wijaczka z Wydziału Nauk Historycznych UMK, autorytet w dziedzinie historii polowań na czarownice, w swojej najnowszej książce opisuje osiem przypadków procesów o czary w XVI-XVIII wieku. Zrelacjonowane na podstawie źródeł archiwalnych materiały dostarczają nowych informacji o prześladowaniach czarownic w naszym kraju.
Pana książka "Czarownicom żyć nie dopuścisz" w jakimś sensie rozprawia się z rozpowszechnionym u nas mitem, że Polska była państwem bez stosów. Jak w ogóle ten mit się narodził?
Prof. Jacek Wijaczka: W końcu lat sześćdziesiątych ukazała się książka Janusza Tazbira zatytułowana "Państwo bez stosów". Pisał głównie o reformacji i odnosił się do tego, że w Polsce, inaczej niż w Europie Zachodniej, nie palono heretyków (jak nazywano odstępców od oficjalnej ortodoksyjnej linii Kościoła rzymskokatolickiego) w średniowieczu czy też jeszcze w XVI wieku. Mimo że już w 1952 roku pojawiła się praca Bogdana Baranowskiego, który pisał, że w Polsce jednak około dziesięciu tysięcy osób, przede wszystkim kobiet, spłonęło na stosach w efekcie procesów o czary. Czarownice traktowane były również jako heretyczki, gdyż zawierały pakt z diabłem, a wypierały się Pana Boga, Matki Boskiej i wszystkich świętych. Płonące stosy nie pasowały jednak do narracji, że jesteśmy w Europie narodem wyjątkowym, społeczeństwem tolerancyjnym i otwartym. Nic więc dziwnego, że zwyciężyła narracja Tazbira o państwie, w którym stosy nie płonęły i o wyjątkowych wolnościach obywatelskich. Tak naprawdę zapominano, że w tej tolerancyjnej otwartej Polsce tzw. demokracja szlachecka odnosiła się tylko do kilku procent społeczeństwa, ponieważ narodem była jedynie szlachta. Zapominano o mieszczanach i chłopach. Do dzisiaj zresztą w polskiej historiografii, nawet po zmianie systemu w 1989 roku, utrzymuje się narracja o szlachcie jako grupie (warstwie), która była wyłącznym nośnikiem polskiej narodowości, tradycji i wszystkiego, co najlepsze.
Słyszałem opinię, która wydaje mi się dość kontrowersyjna, że procesy czarownic w Europie przyczyniły się do rozwoju nowoczesnego sądownictwa.
Jest taka teoria, że nowoczesny proces sądowniczy testowano podczas postępowań o czary. To jedna z teorii, próba szukania wytłumaczenia i znalezienia przyczyny, dlaczego te procesy w ogóle się odbywały. Sam pan doskonale widzi, że mimo tego że i u nas, w Polsce, odbywały się liczne procesy o czary, to sądownictwo nadal nie jest sprawną maszynerią, a procesy ciągną się latami, w sprawach karnych znacznie dłużej niż w XVII wieku. Przez długi czas w Polsce nie mieliśmy własnego kodeksu karnego. Sądy z miast polskich, które w czasach wczesnonowożytnych zajmowały się sprawami o czarostwo, korzystały z prawa magdeburskiego i z niemieckiego kodeksu karnego z 1532 roku. Zwany był on potocznie "Caroliną", od imienia cesarza Karola V. W połowie XVI w. jeden z polskich prawników, Bartłomiej Groicki, w oparciu o Carolinę wydał pracę "Postępek sądów około karania na gardle", w której napisał również, jak prowadzić procesy i karać za czary. Więc w takim kontekście, że procesy o czary prowadzone były według pewnego schematu sądowego, można uznać, że miały jakiś wpływ na rozwój prawa i postępowania sądowego.
Kim były te polskie wiedźmy? Z jakiej klasy się wywodziły?
Czarownicą mogła zostać każda kobieta mieszkająca w miasteczku lub we wsi. Praktycznie nie było wśród nich szlachcianek i to tylko z tego prostego powodu, że szlachty nie można było torturować. W związku z tym nie można było uzyskać przyznania się do winy. Oczywiście to było przestępstwo wyimaginowane, bo żadna z tych kobiet przecież nie latała na Łysą Górę i nie utrzymywała kontaktów cielesnych z diabłem. Do tego można było przyznać się tylko pod wpływem okrutnych tortur, a tortury były legalnym środkiem prawa w epoce wczesnonowożytnej i dopiero w XVIII wieku (i to nie wszędzie) zostały zniesione. W Polsce tortury również były normalną praktyką sądową. Dopiero w 1776 roku, dosyć przypadkowo, Stanisławowi Augustowi udało się doprowadzić do zniesienia tortur w procesach karnych i zakazać wydawania kary śmierci w procesach o czary, bo same procesy można było nadal prowadzić.
Opisywał pan, że tortury dzieliły się na tury po pół godziny.
To było zgodne z ówczesnymi przepisami kodeksu karnego, że tortury można było stosować tylko trzykrotnie i po pół godziny, żeby nie uczynić ludzi kalekami. I tak to wyglądało, jeśli sędzia przestrzegał prawa. Natomiast większości sędziów go niestety nie przestrzegała, ponieważ wiara w diabła i czarownice dotyczyła także ich. Tortury przedłużano, używając najczęściej argumentu, że diabeł pomaga czarownicy wytrzymywać ból, "cierpiąc" za nią.
Na czym polegały te tortury w Polsce?
Trzeba pamiętać, że polskie miasteczka były ubogie i miały charakter rolniczo-rzemieślniczy i w związku z tym takie izby tortur, które były na przykład w Norymberdze, w ogóle u nas nie występowały. Procesy najczęściej odbywały się na sesjach wyjazdowych na wsiach, bardzo rzadko zdarzało się, że oskarżonych transportowano do miasta. Jak kat przyjeżdżał na wieś, to najprostszą metodą było ciągnienie – ręce wiązano z tyłu za pomocą sznura, który przerzucano przez belkę i ciągnięto lub rozciągano "czarownicę" na drabinie. Na Zachodzie czasami kat jeszcze przywiązywał kamienie do nóg, aby spotęgować ból.
W źródłach polskich dotyczących procesów o czary znajdziemy naprawdę niewiele opisów tortur. Wiemy, że na pewno jeszcze przypalano torturowanych pod pachami, w miejscach intymnych i bokach. Polewano alkoholem i podpalano, używano też siarki. To były najprostsze metody, które stosowano w polskich procesach o czary. W niektórych, jak choćby w Toruniu, pojawiały się jeszcze hiszpańskie buty – metalowe konstrukcje ze śrubami, które zaciskały się na stopie i piszczelach, miażdżąc je.
Wiele osób po przejściu takich trzech tur, jeśli je były w stanie wytrzymać, zostawało kalekami na całe życie. Do tego jeszcze dochodziły rany psychiczne. Poza tym większość została skazana na karę śmierci. W bardzo rzadkich wypadkach kobiety wytrzymywały te tortury – mężczyźni, jeśli w ogóle trafili w ręce kata, na ogół poddawali się na drugich torturach.
Jak generalnie przebiegało całe to oskarżenie o czary? Zaczynało się zapewne od informacji, że komuś krowy padły albo spadł grad.
Znacznie częstsze było to pierwsze oskarżenie. W Polsce apogeum polowania na czarownice przypada na lata 1670-1750, a więc na okres, w którym mamy potężny kryzys gospodarczy i społeczny wywołany m.in. małą epoką lodowcową i licznymi wojnami z połowy XVII wieku. Mieliśmy wówczas potop, powstanie Chmielnickiego, konflikty z Rosją, a później potężny kryzys gospodarczy. Towarzyszyła mu duża śmiertelność. Aby zaczął się proces o czary, konkretna osoba musiała złożyć zeznania w sądzie. Często proces o czary pojawiał się jako efekt sporu sąsiedzkiego – oto sąsiadka doprowadziła do tego, że mi krowy padły, albo jak wracałem do domu po wieczornej wizycie, rozbiłem sobie głowę o próg, a wcześniej częstowała mnie alkoholem, w którym zadała mi diabła. Żadne dochodzenie nie było wszczynane z urzędu, zawsze było oskarżenie padające ze strony konkretnej osoby. Proces inkwizycyjny był u nas wymieszany z procesem skargowym.
W gronie oskarżających byli sędziowie, byli też inkwizytorzy?
U nas inkwizycja w XVI -XVIII w. jako taka nie funkcjonowała, zakończyła działalność w średniowieczu. W pierwszej połowie XVI wieku, przy okazji reformacji, próbowano otworzyć urząd inkwizytora, lecz próba ta zakończyła się niepowodzeniem. Procesy o czary prowadziły sądy w miastach, które miały prawo miecza, to znaczy, że mogły wydawać wyroki śmierci.
Czy w Toruniu zapadały takie wyroki?
Oczywiście.
W Toruniu odbywały się procesy o czary, z tym że zaginęły tzw. księgi krwawe, w których je opisywano, nie znamy więc ich dokładnego przebiegu. Procesy o czary w Toruniu miały miejsce jeszcze i w wieku Oświecenia. Sędziowie byli już jednak nieco łagodniejsi, fizycy miejscy byli lepiej wykształceni i wiedzieli po prostu, że za rzekomymi czarami (np. zadanie choroby) stały naturalne przyczyny i zjawiska. W XVI i XVII wieku natomiast wyroki śmierci w Toruniu wydawano.
Szubienica stała na wzgórzu koło Bielan. Czy tam palono rzekome czarownice, tego nie jestem pewien. Wiemy, że w 1678 r. jedną z kobiet spalono na stosie za ówczesną wsią, a dzisiejszą dzielnicą, Mokrem. W Toruniu, chyba jako jednym z nielicznych miast w Polsce, kobiety skazane za czary nie tylko palono, lecz i topiono w Wiśle (m.in. 1603, 1620).
Czy to prawda, że przywiązywano czarownicę do krzesła i wrzucano ją do jeziora? Jeśli tonęła, to znaczyło, że jest niewinna, a jeśli utrzymywała się na wodzie, miała kontakty z siłami nieczystymi?
To była próba pławienia lub próba zimnej wojny. Wywodziła się ona jeszcze ze średniowiecznych ordaliów (sądów bożych): aby udowodnić czyjąś niewinność, ksiądz święcił wodę i osobę rozebraną do naga wrzucano do wody, trzymając jej ciało na linach. To było pole do manipulacji dla kata i jego pomocników, bo jak nie popuścili liny, to ta osoba utrzymywała się na powierzchni, co oznaczało, że jest czarownicą.
Wprawdzie już na początku XIII w. Kościół rzymskokatolicki wydał zakaz stosowania próby pławienia i udziału w niej duchownych, lecz życie szło własnym biegiem i w XVI-XVIII w., także w krajach protestanckich, próba zimnej wody była regularnie stosowana. Jeśli woda była poświęcona, wierzono, że pokaże prawdę – jeśli ktoś był winny, to woda święcona nie chciała go przyjąć, "wypychała" go na powierzchnię. Było duże pole do nadużyć i większość oskarżonych pływała.
A to, że czarownice przywiązywano do krzesła, to bajka. Są owszem takie rysunki, ale w Polsce nic takiego nie miało miejsca.
Ile ofiar pochłonęło polowanie na czarownice w Europie?
Odkąd w latach 70. XX w. zaczęły się na szerszą skalę badania mikrohistoryczne, czyli na przykład badano procesy o czary przeprowadzone przez sąd z konkretnego miasteczka, dane dotyczące liczby spalonych na stosach stały się bardziej precyzyjne. Przyjmuje się obecnie, że w całej Europie od połowy XV wieku do połowy XVIII wieku straconych zostało ok. 50-60 tys. osób. Z tym, że są to dane szacunkowe, dlatego że tak jak np. w Polsce wiele akt procesowych się nie zachowało.
Czy w Polsce odbywały się jakieś głośne i masowe procesy jak ten z Salem, gdzie oskarżano całą lokalną społeczność o czary?
Tam oskarżono nieco ponad 40 osób, więc to nie była cała społeczność. W Polsce takich procesów nie było, najczęściej sądzono jedną, czasami kilka osób. Sporadycznie pojawiały się procesy, w których na zasadzie domina (torturowana kobieta podawała nazwiska znanych sobie rzekomych wspólniczek diabła) sądzono kolejne osoby. Przykładem mogą być wydarzenia na Kaszubach w Stężycy, gdzie latem 1727 roku odbyły się dwa procesy o czary. W drugim z nich sądzona była kobieta "powołana" przez kobietę sądzoną w pierwszym. Torturowana kobieta wprawdzie powołała o czary kilkanaście osób z okolicznych wsi, w tym kilku mężczyzn, lecz według zachowanych materiałów ostatecznie przed sądem stanęła tylko jedna osoba. W jednym i drugim przypadku zapadł wyrok śmierci. Nie wiadomo nic o pozostałych.
Czy kroniki opisują, jak wyglądało spalenie na stosie?
U nas tego rodzaju zapisków nie ma. Dużo więcej przetrwało w Niemczech, bo połowa z tych szacowanych kilkudziesięciu tysięcy wyroków śmierci zapadła w krajach niemieckich. Tam kat z Lemgo opisał w szczegółach, jak buduje się stos. Tamtejsi historycy przeprowadzili nawet eksperyment – przygotowali taki stos i spalili na nim 60-kilogramową świnię. W ciągu godziny spłonęła doszczętnie. Nie mamy natomiast dokładnego opisu polskiego stosu.
Reszel szczyci się mianem ostatniego miasta w Europie, gdzie spłonęła czarownica.
To bzdura. Ofiara, którą była Barbara Zdunk, nie była czarownicą, nie była nawet oskarżana o czary. Akta tego procesu przeprowadzonego w 1811 r. w tej chwili nie są znane. Udało mi się natomiast znaleźć kilka dokumentów w zespole archiwalnym dotyczącym spraw karnych związanych z podpaleniami. Wynika z nich jednoznacznie, że była to biedna kobieta, która od dzieciństwa ciężko pracowała. Wyszła za mąż za żołnierza, który szybko ją porzucił. Nie miała szczęścia w miłości, weszła w kolejne związki, z których urodziły się dzieci. Zakochała się kolejny raz, ale jej znacznie młodszy kochanek również ją porzucił. Ze złości podpaliła dom, w którym miał nocować, ale go w tym czasie nie było. Spłonęło tam dziecko i mężczyzna. W państwie pruskim (do którego należał Reszel w 1811 r.) już od średniowiecza, jeśli ktoś podpalił dom i w trakcie pożaru zginęli w nim ludzie, sprawcę karano śmiercią na stosie. I tak się stało w sprawie Barbary Zdunk.
Do tej sprawy dorobiono niepotrzebną legendę. Promowanie się na śmierci tej kobiety, czynienie z niej czarownicy i promowanie Reszla, jako miejsca w którym spalono "ostatnią czarownicę w Europie", jest moim zdaniem niepoważne. Można, a nawet należy, przygotowywać wystawy czy miejsca pamięci, pokazujące tragedię kobiet (gdyż je przede wszystkim palono na stosach jako rzekome czarownice), lecz trzeba to robić, jak choćby w miastach (muzeach) niemieckich, zgodnie z realiami historycznymi.
Wiedźmy i czarownice są częścią popkultury, ale nie w Polsce.
Rzeczywiście, w Polsce wiedźmy i czarownice nie stały się widoczną częścią popkultury, choć od czasu do czasu pojawiają się inscenizacje procesów w różnych miasteczkach czy też sztuki teatralne. W wielu zachodnioeuropejskich miastach natomiast odbywają się cyklicznie różne festiwale czarów. Są to m.in. pozostałości po ruchu emancypacyjnym kobiet z latach 60. i 70. XX wieku. Kobiety walczące wówczas o równouprawnienie chętnie odwoływały się do figury czarownicy czy wiedźmy. Twierdziły przy tym, że mężczyźni przez setki lat palili na stosach niewinne kobiety w ramach strachu przed nimi i w ramach dyscyplinowania społecznego. Na Zachodzie stał się również popularny ruch Wicca, czyli rozpowszechniona w Europie i USA religia neopogańska, nawiązująca do rzekomych czarownic z XVI-XVIII w. W Polsce tego nie mamy, choć jeszcze nie tak dawno pojawiały się oskarżenia o czary.
Niestety, procesy o czary są ponurą rzeczywistością i naszych czasów. Toczą się one o w krajach afrykańskich, na kontynencie amerykańskim (jak choćby w Meksyku), a także w Indonezji.
Jacek Wijaczka – rocznik 1960; profesor w Instytucie Historii i Archiwistyki UMK w Toruniu. Problematyka badawcza obecnie obejmuje historię społeczną Polski w XVI-XVIII w. oraz procesy o czary we wczesnonowożytnej Europie. Opublikował m.in.: "Kościół wobec czarów w Rzeczypospolitej w XVI-XVIII wieku (na tle europejskim)", Warszawa 2016; "Procesy o czary w Prusach Książęcych (Brandenburskich) w XVI-XVIII wieku", wyd. 2, zmienione, Olsztyn 2019; "«Czarownicom żyć nie dopuścisz». Procesy o czary w Polsce w XVII–XVIII wieku", Replika, Poznań 2022.
"Czarownicom żyć nie dopuścisz" - w książce poznajemy burzliwe, a dotychczas nieznane, koleje życia Doroty Paluszki, mieszkanki Gniezna, oskarżonej o czary i spalonej na stosie w 1619 roku. Dowiadujemy się także, jakie lęki i obawy związane z wiarą w diabła i czarownice dręczyły mieszkańców Kaszub w końcu XVIII wieku. Co ciekawe, autor obala również rozpowszechniony mit, że ostatni stos w Europie, na którym spłonęła rzekoma czarownica, został rozpalony w Reszlu na początku XIX wieku.
Wydarzenia bardziej i mniej znane. Niekiedy przyjmujące zaskakujący obrót, zawsze kontrowersyjne. "Czarownicom żyć nie dopuścisz" to książka, która w pasjonujący sposób przybliża procesy o czary w Polsce w czasach, gdy były najbardziej powszechne.